To nie tak, że się nie cieszyłam
i w ogóle. Wszystko było w miarę znośne. Tylko szkoda, że nikt nie powiedział
mi, że ten dom został przebudowany. A sądząc po wyglądzie ducha, który nadal mi
się przyglądał i miał na oko dwadzieścia cztery lata (gdy żył), dom musiał
pochodzić z tysiąc dziewięćsetnego roku. Wydaje mi się, że chłopak musiał żyć
jeszcze przed pierwszą wojną światową. Miał na sobie luźne, ciemne szorty,
beżową koszulę i granatową marynarkę. Całości dopełniał luźno zawiązany krawat w czerwono
białe pasy. Nie będę również ukrywać, że był dość przystojny. Rzadko spotyka
się takiego ducha, zwłaszcza w własnym pokoju.
- No dobra. - Przekręciłam się
na łóżku tak, żeby leżeć na brzuchu i mieć dobry widok na niego. – Czego
potrzebujesz?
Widocznie się zmieszał, a mimo
to nadal wyglądał całkiem, całkiem; nawet jeśli był blady i miał lekko
zapadnięte oczodoły. To właśnie wyróżniało duchy.
Rozejrzał się wokół siebie, a ja
westchnęłam.
- Hej, mówię do ciebie.
Jasne? Raczej nikogo oprócz ciebie, tak
ciebie, tutaj nie ma – powiedziałam i oparłam
się na łokciach.
- Jakim cudem mnie widzisz? –
zapytał mocno zachrypniętym głosem.
- To moja mała specjalność.
Taak. Bo jak zauważyliście, mogę
widzieć duchy. I to nie jest pierwszy jakiego spotkałam. Przez moje niezbyt
długie życie, przewinęło się ich naprawdę sporo. Jedne były miłe, a inne, no
cóż, nie. Jeszcze nie wiedziałam do jakich zaliczał się ten koleś, ale raczej
nie wyglądał na istotę z piekła rodem. Mój „dar” odziedziczyłam po babci, która
na moje nieszczęście została nad morzem. Dobrze, że mam nielimitowane rozmowy.
W tej chwili to będzie mój jedyny kontakt z jej osobą.
Tak nawiasem, widzę duchy odkąd
sięgam pamięcią. Czyli gdy miałam jakieś trzy latka. Ale dzięki babci wiem, że nachodziły
mnie od urodzenia, tylko ja oczywiście tego nie pamiętam. Nie wiem co one
myślały, że noworodek jakoś im pomoże? Śmieszne, ale prawdziwe. Oczywiście
pomoc otrzymały od mojej babci.
W mojej pamięci utkwił duch
mojej sąsiadki. Zmarła właśnie gdy miałam trzy latka. Bawiłam się na placu
zabaw i gdy ją zobaczyłam, pierwsze co zrobiłam to podbiegłam, przytuliłam ją i
wysepleniłam „dzień dobry”. Nie muszę wspominać, że inne dzieci patrzyły na
mnie z zaciekawieniem, natomiast mamy jak na jakąś trzyletnią wariatkę. Dopiero
gdy babcia zabrała mnie do domu i wszystko wyjaśniła, trochę mi się rozjaśniło.
Oczywiście zrozumiałam tyle ile wymagał mój młodziutki móżdżek.
Okazało się, że pani Zosia
zmarła w nocy, a że mieszkała sama nikt o tym nie wiedział. Szukała jedynie
drobnej pomocy, żeby mogła zaznać spokoju. Razem z babcią pomogłyśmy pani Zosi,
która przed zniknięciem, pojawiła się u nas i powiedziała serdeczne „dziękuję”.
Byłam z siebie naprawdę dumna. Zrobiłam coś naprawdę wielkiego. To znaczy wtedy,
teraz to wydawało się być pestką, w porównaniu z tym, czym zajmuje się teraz.
Więc gdy nie uzyskałam
odpowiedzi, ponowiłam pytanie odnośnie tego, czego ode mnie oczekuje.
- Ja czegoś potrzebuje? – Jego
głos stawał się z każdym słowem lepszy, bardziej męski. Widocznie słowa
działały na niego, jak oliwa na skrzypiącą maszynę.
Przewróciłam oczami.
- No raczej, inaczej byś tu nie
tkwił od jakiś stu lat. No i wiesz, nie chcę być niemiła czy coś, ale teraz to
jest mój pokój. Byłabym więc wdzięczna gdybyś się „wyprowadził”. – Przy
ostatnim słowie zrobiłam cudzysłów w powietrzu.
- Mieszkam tu odkąd sięga moja
pamięć i to ja mam się stąd wyprowadzić? Dio…
Ha! Od samego początku
zalatywało, że nie jest polakiem. Oczywiście utwierdziło mnie w tym ostatnie wypowiedziane
przez niego słowo. Które, tak nawiasem, nie miałam pojęcia co oznacza, tym
bardziej jaki to język. Mam obeznanie tylko w angielskim, niemieckim i polskim
oczywiście. Niektóre rozpoznam, ale to by było na tyle, jeśli chodzi o moją przyszłą karierę
poligloty.
- Okej. Jakbyś nie zauważył,
jesteś martwy. Więc tak jakby nie żyjesz i ciebie tu nie ma. A ja jak
najbardziej składam się z skóry i kości i od dzisiaj jest to mój dom i pokój.
- Nie wyganiam cię stąd. Mieszkaj tu tyle ile tylko zechcesz.
Otworzyłam szeroko oczy i o mało
nie zakrztusiłam się gumą, którą zawzięcie żułam (moje małe uzależnienie). Tak
czy siak, duszek miał gadane.
- Och jak miło z twojej strony,
kolego. – Wstałam z łóżka i poczłapałam do walizki. Musiałam wziąć prysznic i
przebrać się w coś wygodnego. Później zastanowię się co z nim zrobić.
- Nazywam się Lorenzo. – Usłyszałam
za sobą jego głos, co trochę mnie rozproszyło. Przecież był w drugim końcu
pokoju! No, ale, nie zapominajmy, Lorenzo jest duchem i nie jest polakiem. O nie.
Tak więc krzyknęłam lekko
przestraszona i natychmiast się
odwróciłam, co spowodowało, że na niego wpadłam. Widocznie zadział instynkt, bo
złapał mnie za ramiona. Inaczej, leżałabym tu jak długa. Przeszedł mnie dziwny
i zimny dreszcz, jak zawsze po kontakcie z osobnikami jego pokroju.
Nie wiem co poczuł Lorenzo, to
znaczy mogę się domyślać, bo puścił mnie natychmiast i spojrzał na swoje
dłonie, jakby właśnie wyrósł na nich kaktus. Widocznie to byłoby dla niego
lepsze. No bo pomyślcie; tułacie się po świecie (pokoju) jakieś sto lat, nie
macie do kogo otworzyć ust, nikogo nie możecie dotknąć, a tu nagle zjawiam się
ja i trach ciach, pozamiatane.
- Dio, jak ty… Jak to możliwe,
że… Kim jesteś? – zapytał i spojrzał na mnie wściekle zielonymi oczami. Kryło
się w nich wielkie zdumienie i niedowierzanie.
- Jejku, ja to ja. Nic
wielkiego. Jestem mediatorką i pomagam takim jak ty, przejść na drugą stronę.
- Jak się nazywasz, mediatorko? – zapytał z jakimś akcentem, tylko za cholerę nie mogłam odgadnąć jakim.
- Więc, na pewno nie nazywam się
mediatorka i nawet tak do mnie nie mów. – Schyliłam się i wyciągnęłam z dużej, granatowej walizki luźne spodenki i jakąś starą bawełnianą koszulkę. – Jestem Wiki,
od Wiktoria, coś jak zwycięstwo, no wiesz. Ale wolę jak się nazywa mnie Wiki,
czuję się jakoś… hm, fajniej.
Odwróciłam się w stronę Lorenzo. Na dobrą sprawę, chyba nawet nie słuchał mojego wywodu o moim imieniu. Musiał mnie posłuchać i się „wyprowadzić”, bo już go nie było. Tak to jest z
duchami. Pojawiają się i znikają, a my nawet tego nie zauważamy.
W końcu udało mi się wziąć
orzeźwiający prysznic. Czułam się prawie jak nowo narodzona. Jeszcze tylko mała
drzemka. Gdy oznajmiłam mamie, że muszę naładować baterie, uśmiechnęła się
tylko i życzyła dobrych snów. Ciekawa byłam czy mi się coś przyśni. Jak mówią, sen
pierwszej nocy w nowym miejscu zawsze się spełnia. Oczywiście nie wierzyłam w takie głupoty. Ale ja to ja. Zawsze o tym myślałam, gdy pojawiałam się w jakimś
nowym łóżku. Nie muszę wspominać, że żaden sen się jeszcze nigdy nie sprawdził?
I dobrze, bo niektóre były totalnie zryte.
Jak ten ostatni, gdy nocowałam
po raz pierwszy w domku letniskowym na szkolnej wycieczce. W tym śnie jechałam samochodem
z tatą i dwoma obcymi osobami. Byliśmy na jakiejś wąskiej dróżce. Na poboczu co
chwile leżały jakieś martwe zwierzęta, tylko, że to nie było zbyt normalne.
Zamiast jakiegoś kotka, wszędzie walały się pomarańczowe orangutany. Jeśli by
to miało się spełnić, to ja serdecznie podziękuję.
Tak więc budząc się po
pięciogodzinnej „drzemce”, wcale nie musiałam martwić się moim snem, bo ten
okazał się bardzo przyjemny, ale również strasznie niemożliwy. Chodziło głównie
o Lorenzo, więc łatwo było się domyślić.
Rozejrzałam się po pokoju. Z
początku nawet nie wiedziałam gdzie jestem, jednak moja pamięć wróciła tak
szybko jak uleciała. Na zewnątrz powoli się ściemniało. Dochodziła już ósma
wieczorem. Ciekawe co ja będę robić w nocy, gdy przespałam pół dnia.
Ducha wciąż nie było, co bardzo
mnie ucieszyło. Włączyłam piosenkę Kaliego z telefonu i rozpoczęłam
rozpakowywanie. Musiałam się czymś zająć. Teraz gdy tak myślę, co ja tu będę
robić, przez dwa miesiące wakacji, skoro nikogo tu nie znam? Odpowiedź dostałam
niemal natychmiast.
Drzwi otworzyły się na oścież, ukazując Dominika.
- Hej Wiki.
Ściszyłam muzykę.
- Następnym razem pukaj, okej? A
co gdybym była teraz naga? – Rozłożyłam ręce teatralnie. Dominik skrzywił się
widocznie na taką myśl. W sumie mu się nie dziwię, byłam tak jakby jego
siostrą. Zresztą mnie też nie pociesza myśl o nagim Dominiku. Boże, o czym ja
myślę. Fuj!
- Spoko. Przyszedłem się zapytać
czy idziesz na ognisko. Znajomi coś robią…
Dzięki mamo, mruknęłam w
myślach. Nie chciałam wychodzić na jakąś ofiarę losu, ale też nie chciałam
spędzić tych wakacji w swoim towarzystwie. Więc zaryzykowałam.
- Hm, czemu nie.
- Dobra. Za godzinę jedziemy.
Ogarnij się i zejdź na dół. – Po tych słowach wyszedł z pokoju. Oczywiście nie
zamknął drzwi. A tego nie znoszę. Mam małą manię. Muszę mieć zamknięte drzwi. Więc nimi
trzasnęłam i krzyknęłam:
- Ogon?!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz